środa, 5 listopada 2025

V jak Vendetta. Alan Moore. DC Compact

 


 
„V jak Vendetta” to komiks otoczony legendą. Przez lata, gdy z powodów prawnych nie mieliśmy dostępu do „Marvelmana/Miraclemana”, uchodził za pierwszy wielki popis umiejętności pisarskich Alana Moore'a dostępny do wglądu dla szarego czytelnika, za rzecz wybitną i kompletną na zarówno poziomie fabularnym jak i graficznym. Mimo iż jest to do bólu brytyjski komiks, (przynajmniej u genezy) to wykroczył poza swój rynek i uchodzi za światowe arcydzieło w obrębie całego medium, jedno z jego szczytowych osiągnięć stawiane w jednym rzędzie z takimi zaangażowanymi dziełami jak „Maus” Arta Spigelmana czy „Umowa z Bogiem” Willa Eisnera. Wszystko to stało się jednak z pewnym opóźnieniem, już po romansie Moore'a i Davida Lloyda z brytyjskim magazynem „Warrior”, który upadł zanim historia łotrzyka stawiającego czoło całemu totalitarnemu państwu dobiegła końca. „V jak Vendetta” wydano w drugiej połowie lat 80. w Stanach w dziesięciozeszytowej miniserii, wtedy ją również dokończono i pokolorowano. Dzięki temu historia dotarła do szerszego grona odbiorców w takiej formie, w jakiej dziś ją znamy. Obecnie w wydaniach zbiorczych, sprzedawanych w niezliczonych ilościach egzemplarzy, obiega świat i dotyka do głębi ludzi z różnych miejsc na Ziemi, których lektura zastała w nieciekawych czasach. Prowokuje do buntu i refleksji nad otaczającą rzeczywistością. Fabuła oryginalnie jednak jest parabolą opowiadającą o Anglii czasów młodości autorów, mających wówczas niewiele ponad dwadzieścia lat. Był to posępny okres dla Królestwa Brytyjskiego, szczególnie w sferze społeczno-politycznej zdominowanej przez rządy konserwatystów, co odbija się ponurym echem na kartach tej historii.
 
„V jak Vendetta” to rzecz na pierwszym planie inspirowana znanymi dystopiami science fiction, takimi jak „Rok 84” George'a Orwella czy „451° Fahrenheita” Raya Bradbury'ego, ale odnajdziemy tu też echa literatury obozowej i „Dziennika Anne Frank”. Akcja dzieje się po wybuchu bomby atomowej w Europie (w ówczesnych czasach, gdy Moore zaczynał pisać swój komiks, nie podano jeszcze do wiadomości publicznej, że nic nie jest w stanie przetrwać wybuchu atomówki), w której struktury państwa przetrwały w jakiś cudowny sposób tylko w Anglii. Główny bohater, podpisujący się jako V, to ofiara, która przetrzymywana była przez faszystów w obozie koncentracyjnym, gdzie robiono na nim doświadczenia. Z drugiej strony to jednak też pulpowy łotr biorący odwet na swoich oprawcach, a jego korzeni dopatrywać się możemy w bohaterach odcinkowych opowieści płaszcza i szpady z Hrabią Monte Christo na czele. Jest też na pewnym poziomie jak Zorro czy Batman, dlatego wygodnie rozgościł się na kartach komiksu i świetnie do tego medium pasuje. V jest przy okazji anarchistą i terrorystą, który prócz wymierzania prywatnej zemsty w imię wolności rozdaje ciosy opresyjnemu państwu. Działa niemal jak „Diabolik” ze słynnych włoskich komiksów spod znaku fumetti neri. Nie jest na pewno ugrzecznionym superbohaterem, bo często zabija i zazwyczaj czyni to z osobistych pobudek. Szukając jego korzeni w poprzedzających go słynnych fabułach, wskazałbym też na „Upiora w Operze”, który opowiadał o oszpeconym, szalonym geniuszu muzycznym zepchniętym do życia w kanałach. Natomiast sam Moore mówi wprost, że dużo ukradł z wizerunku pulpowej postaci granej brawurowo przez zamaskowanego Vincenta Price'a w filmie „Odrażający Dr Phibes” (1971). Tak jak Doktorowi Phibesowi, skrywającemu się również za maską, zemsta i szaleństwo przysłaniają bohaterowi Moore'a oczy i pchają go do działania. Natomiast marzenia o utopijnym społeczeństwie anarchistycznym podsycają coraz śmielsze czyny V, które są brawurowymi akcjami wymierzonymi w struktury państwa – podobnie postać grana przez Price'a wymierzała spektakularne kary ludziom odpowiedzialnym za śmierć jego żony. Również tak jak Phibes, V ma przy sobie kobietę – pomocnika. W przypadku V jest to młoda dziewczyna, szesnastoletni podlotek zmuszony przez niewydolny system do prostytuowania się i przy okazji z automatu, przy pierwszej próbie handlu ciałem, wpadający w ręce policji politycznej (z której łap szarmancko ratują ją V) przedstawianej przez Moore'a na kartach tej opowieści niemal jak gestapo. Autor zresztą nie stronił od dosłowności i nie pozostawiał złudzeń: słowo faszysta pada tu nader często.
 
To bowiem w dużej mierze też komiks o faszystach. Zupełnie nie komiksowych warto dodać, bo nie są to podkręcający wąsa hitlerowscy geniusze zła, a zwykli, szarzy ludzie omamieni przez reżim. Charaktery jakie podarował swoim bohaterom Moore nie czynią z większości z nich typowych antagonistów. To też nie karykatury, niektórych nawet da się lubić. To postacie z krwi i kości, które wplątały się w system z różnych powodów. W objęcia faszyzmu pchnął je nieraz brak nadziei na lepsze jutro, niedostatki w życiu uczuciowym, pragnienie stabilizacji i dobrobytu, a czasem chęć pięcia się w górę i zaistnienia na kartach historii. Niemal żadna postać nie jest tu czarno-biała. To poważne, dobrze skonstruowane portrety psychologiczne dowodzące, że Moore dużo nauczył się podczas swoich poprzednich, małych fuch i pierwsze arcydzieła – dłuższe komiksy – tworzył już świadomy swojego warsztatu.
 
Jak większość komiksów Moore'a i ten jest fabularyzowanym esejem na jakiś ważny dla autora temat. Jak już się pewnie domyślacie na łamach „V jak Vendetta” pisarz bierze na ruszt faszyzm i rozbiera go na czynniki pierwsze, przypatrując się przy tym strukturom społecznym, by ukazać, jak coś tak strasznego w ogóle może dojść do skutku. Druga płaszczyzna to romantyczna anarchia (Moore jednak rozgranicza chaos i anarchię, dając wyraźnie i mądrze do zrozumienia, że jedno nie jest równe drugiemu). To wizja utopii, która może i powinna zapanować w społeczeństwie idealnym, pozbawionym panów i władców, jednak nie ma szans na powodzenie. W finale rząd zostaje obalony i rozbity, a społeczeństwo wraca wręcz do czasów pierwotnych, ale zakończenie ogólnie pozostaje otwarte. W domyśle możemy sądzić, że historia prawdopodobnie się więc powtórzy i będzie powtarzała w nieskończoność, wszystko przez żądze pchające ludzi ku władzy. „V jak Vendetta” na tym poziomie to komiks anarchistyczny w wydźwięku, ale przy tym, co ciekawe, daleki od poetyki undergroundu.
 
Przypatrując się postaci V dochodzę też do wniosku, że jest w niej sporo z samego Moore'a, któremu w młodości system dał mocno popalić. Według legendy w szkole średniej został on za handel LSD wyrzucony poza nawias i pozbawiony jakiegokolwiek dalszego wykształcenia. Młody, pochodzący z robotniczej rodziny Alan imał się więc najgorszych zajęć i pewnie nie był zbyt dobrze traktowany, bo w „V jak Vendetta” czuć pewne napięcie, chęć wyrzygania się i literackiej zemsty na społeczeństwie, a może bardziej na ludziach u góry, którzy ustalają nieciekawe zasady tej gry? Czuć, że robiąc z V kulturowego erudytę, słuchającego przeróżnej muzyki, czytającego ambitne książki, grającego na fortepianie i śpiewającego kabaretowo-musicalowe piosenki kuglarza, Moore portretował samego siebie. Znając dziś jego skory do buntu charakter nie mam co do tego wątpliwości. Autor więc, tak jak postać za maską, skrywa się za swoim bohaterem, realizując zapewne swoje głęboko skrywane fantazje. Czyni też przy okazji z protagonisty postać tragiczną, trochę szekspirowską, a może nawet faustowską? Bardzo ciekawie w tym kontekście wypada również forma wydania zbiorczego „V jak Vendetta”. Album zaprojektowany jest tak, że jeśli podniesiemy go na wysokość twarzy, nadrukowane na froncie oblicze głównego bohatera w zbliżeniu, będzie pełniło rolę maski. To dość wymowny zabieg, dający do zrozumienia, że wszyscy jesteśmy V.
 
Sama maska, którą, jak głosi kolejna legenda, podarował protagoniście rysownik David Lloyd, to oblicze Guya Fawkesa, niedoszłego zamachowca znanego z tego, że 5 listopada 1605 roku uczestniczył w spisku mającym na celu wysadzenie Izby Lordów. Został złapany i skazany na tortury, a jego postać buntownika przetrwała w miejskim folklorze. Symbol maski przerósł nie tylko komiks ale i swoją legendę – dziś jest wykorzystywany przez anonimowych protestantów na całym świecie z grupą internetowych aktywistów Anonymous na czele. Zdaję sobie sprawę, że pewnie duża w tym zasługa kasowej ekranizacji tego dzieła, wyprodukowanej przez Siostry (wówczas jeszcze braci) Wachowskich, od której jednak sam Moore stara się jako autor odcinać, ale musimy uczciwie przyznać – korzenie słynnych „kuloodpornych idei” tkwią w komiksie.
 
My znamy „V jak Vendetta” jako kolorowy album z dużą dawką zieleni, zebrany w formie grubej powieści graficznej, ale oryginalnie była to czarno-biała opowieść publikowana w częściach w magazynie „Warrior” który, jak wspominałem we wstępie, wyzionął jednak ducha zanim rzecz dobiegła do finału. Tak, za pierwszym podejściem Moorowi nie udało się jej ukończyć. Dziś tylko na ilustracjach dołączonych w dodatkach możemy podziwiać dzieło Lloyda w oryginale. Jestem pewien, że musiało robić zupełnie inne wrażenie w pierwotnej formie, gdzie łagodnie zaokrąglone brzegi rysunków Lloyda upodabniały się nieco do szablonów służących do nanoszenia farb na mury, często z treściami mającymi być formą protestu. Przypadek to czy świadomy zabieg, tego nie wiem. Niemniej te rysunki bez kolorów zdecydowanie działają na wyobraźnie. Nie jest to może opus magnum ani dla Lloyda (acz ten komiks zapewni mu nieśmiertelność) ani dla Moore'a (mimo iż jest chyba pierwszym jego arcydziełem), ale wszystkie warstwy bardzo dobrze współgrają ze sobą. Jest w tym magia chwili i krzyk zdesperowanego, zapędzonego w kozi róg przez społeczeństwo człowieka. To też w gruncie rzeczy bardzo smutny komiks, bo mimo iż Alan Moore pisał go za czasu rządów Żelaznej Damy, Margaret Thatcher, w ówczesnych nieciekawych realiach go otaczających, to ta opowieść jest dalej aktualna. Polska Anno Domini 2023 odbija się w nim jak w lustrze i obawiam się, że będzie tak również w następnych latach. Jest w tym siła komiksu Moore'a – jest cały czas aktualny, ale niezbyt dobrze świadczy to o kondycji gatunku ludzkiego.

niedziela, 12 października 2025

Pillow Man. Mężczyzna naszych marzeń.

 


Nie do końca wiem, jak to ująć, żeby to źle nie zabrzmiało. Ten uroczy i niepozorny komiks jest jednak najodważniejszą i chyba najlepszą rzeczą, jaką premierowo wydał Egmont od dobrych kilku lat, przynajmniej jeśli o komiksy dla dojrzałego czytelnika chodzi. To frankofon, ale nie w tym stylu, do którego przyzwyczaiły nas „Plansze Europy”. Nie znajdziemy tu realistycznego stylu zerowego. To też nie fantastyka. W gruncie rzeczy to opowieść bliższa poetyce komiksów Sfara, choć też nie do końca można ją zestawiać z dziełami tego autora. Rzecz osobna? Trochę tak. 

„Pilow Man” jest obyczajówką ocierająca się o komedię, a przy tym – użyje takie określenie-wytrych – to okruchy życia pełną gębą. Dostajemy opowieść o kolesiu, który po trzech latach bezrobocia w końcu znajduje nową, fajną fuchę. Praca jest jednak dość osobliwa, bo polega na towarzyszeniu w łóżku samotnym osobom mającym problem w zasypianiu w pojedynkę. W kraju, w którym nie ma pracy dla ludzi z jego wykształceniem, znalezienie czegoś takiego to nie lada fartłomiej. Wydaje się, że to nic wstydliwego, praca jak praca, ale nasz bohater zataja swoje zajęcie i przez to popada w konflikt ze swoją partnerką. Mówiąc krótko: dostajemy francuską komedię pomyłek i to one nakręcać będą kolejne zdarzenia. 

Mimo iż autor „Pillow Mana” tworzy komiks daleki od tego, co w Polsce nazwalibyśmy mainstreamowym frankofonem, to wcale nie sili się on też na bardzo głęboką opowieść. Ten album nie zmieni Wam życia, ani nie porusza szczególnie czułych strun. To raczej historia stosunków międzyludzkich, slajd z życia normalnych, przeciętnych Francuzów. Pokazuje nam przedstawicieli paryskiej klasy średniej, bo Jean (główny bohater) mimo bezrobocia nie jest jakoś szczególnie zubożały. Nie czuć tu głębokiego dramatu, co może dla niektórych stanowić problem, gdyż mówimy o komiksie lekkim, łatwym i przyjemnym, ale to też siła tego albumu. Również target wyróżnia „Pilow Mana”, jak bowiem wspomniałem, nie jest to typowy frankofon, a przy tym to również utwór daleki niezalowi. Nie spodoba się bankowo ani młodym czytelnikom, ani nerdom od Thorgala, ale całkiem możliwe, że ten komiks urzekłby twoją mamę, gdybyś jej go podsunąć.  

„Pilow Man” z pozoru wydaje się pozycją, która lepiej pasowałaby do katalogu Kultury Gniewu czy oficyny Timof i cisi wspólnicy, ale mam nadzieję, że może w Egmoncie – wśród tego całego kolorowego superhero i komiksów dla twardogłowych nerdów – znajdzie się miejsce na takie perełki. Na albumy nieoczywiste, a przy tym ładne i mądre. Może nie zmieni Wam ten komiks życia, ale moim zdaniem warto go przeczytać. 

środa, 13 sierpnia 2025

Superman: Świat

 


 

Pisząc o „Batman – Świat” już ponad… cztery lata temu (ja pierdzielę), wstęp zamknąłem stwierdzeniem, że tamten komiks „doskonale pokazuje, jak wiele może pójść źle przy niezaprzeczalnie wielkim potencjale”. W ostatnim akapicie zaś stwierdziłem „Ten album to głównie ciekawostka, która słabsze historie rekompensuje różnorodnością i maksymalnie trzema całkowitymi sztosami”. Tak, żeruję na swoich tekstach z przeszłości, ale to raczej adekwatne podczas pisania o gimmickowym, amerykańskim peleryniarstwie. Wynika to zresztą z konieczności wytknięcia, jak zaskakująco konsekwentnym wydawcą jest DC Comics. 

Uderzmy od razu ad rem. „Superman – Świat” to również tona niewykorzystanych możliwości i trzy perełki w zbiorze piętnastu historii o heroicznym ocieplaczu skisłego wizerunku amerykańskiego snu. Zdecydowana większość autorów poszła tu na łatwiznę, wybierając jeden z dwóch oczywistych kierunków. Dostajemy tu więc głównie bardzo powierzchowne ulotki turystyczne z Supermanem w roli zwiedzającego albo (tych jest więcej) przykłady na to, że dla wielu ludzi z grona tych pozornie kreatywnych istota ich ojczyzn sprowadza się do banalnych fantazji na temat pradawnych źródeł tradycji, głównie tej religijnej. Najbardziej chyba rozbawił mnie rozdział z Kamerunu, kiepsko narysowany zresztą, w którym scenarzysta (Dr Ejob Gaius) ukarał Supka za brak kulturalnej wrażliwości przy niszczeniu źródła mocy mordującego ludzi fanatyka. Nauczkę zresztą serwuje mu lokalny peleryniarz, oczywiście silniejszy od najpotężniejszego nadczłowieka na Ziemi. Z drugiej strony mamy natomiast tureckie bóstwo sprawiające Kal-Elowi mniej więcej tyle samo problemów co żul włamujący się nocą do osiedlowego. Nie wiem, co gorsze.

Reszta słabszych historii utrzymuje się w raczej podobnym tonie. Hiszpania jest ładna i to tyle, Włochy to Dante Alighieri i nic więcej, w Argentynie odwala się coś z naturą, ale po trzykrotnym przeczytaniu tego rozdziału nadal nie do końca go ogarniam. Strzelam jednak, że większość czytających ten tekst najbardziej interesuje, jak wypadł polski fragment napisany przez Bartosza Sztybora i zilustrowany przez Marka Oleksickiego. Powiem tak… może po prostu przejdźmy dalej.

Dobra więc, które państwa zabłysnęły w tej antologii przewidywalnych laurek? Przede wszystkim Brazylia. Jefferson Costa napisał historię z początku wpisującą się we wspomniane wcześniej tory kulturowe, ale ostatecznie zaskakująco głęboką jak na tak krótki format. Na drugim miejscu lądują Czechy dzięki zdecydowanie najbardziej humorystycznie samokrytycznemu podejściu do całego konceptu i całkiem ciekawej, futurystycznej fabule ogółem. Podium zamykają zaś nasi sąsiedzi zza zachodniej granicy, bo Felix "Flix" Görmann stworzył zwyczajnie prosty komiks w duchu europejskim, absolutnie pozbawiony wspomnianych wcześniej banałów. Ze sporym „ale” może dorzuciłbym tu rozdział z Kraju Kwitnącej Wiśni. Wydaje mi się bowiem, że Satoshi Miyagawa i Kai Kitago umyślnie zakpili z Supka, wykorzystując go do reklamy japońskich spożywczaków. Zamierzone jednak czy nie, obok dobrej mangi to nawet się nie czołgało.

Wizualnie zresztą też niemiecki fragment wyróżnia się na plus pośród typowej, sterylnej superbohaterszczyzny, której nie uniknęli graficy na przykład z Indii (pomimo użycia monochromu), Francji (choć pod względem sekwencyjności i szczegółów Marcial Toledano Vargas to misztrz), czy niestety właśnie Polski. Tutaj też przoduje Brazylia, choć frywolny i nietypowy styl Costy nie każdemu zagra równe nuty z fabułą o supersilnym posiadaczu kwadratowej szczęki. Zalana czarnym tuszem i piękna kolorystycznie warstwa wizualna włoskiego artysty Fabio Celoni wypada o niebo lepiej od scenariusza w tym samym rozdziale, tak samo jak odrobinę surowy semi-realizm Agustína Alessio z Argentyny. Jak to antologie mają w zwyczaju, główną atrakcją jest tu chyba różnorodność, ale i ona niesie się bardzo chwiejną jakością. Wciąż jednak znacznie mniej chwiejną od faktycznej treści tych opowieści.

W sumie dobrze się składa, że przyszło mi ten tekst pisać dosłownie dwa dni po obejrzeniu w kinie „Supermana” spod ręki Jamesa Gunna. Czy był to film idealny? Absolutnie nie, ale moim zdaniem dostaliśmy w nim prawie idealnego Clarka Kenta i totalnie perfekcyjnego Kal-Ela. Doskonale niedoskonałego pacjenta zero potencjalnej globalnej epidemii nadziei i posiadacza najbardziej dojebanego kompasu moralnego. To dla mnie podstawa uroku Człowieka ze Stali. Wartości mocno naiwne, całkowicie jednak warte zachowania w jakimś łatwo dostępnym zakątku serca. Zawsze dziwi mnie, jak wielu scenarzystów piszących komiksy o Supku zapomina o tych cechach i widać to perfekcyjnie w „Superman – Świat”, bo na przestrzeni piętnastu historii faktycznie inspirującego herosa jest jak na lekarstwo. Album całkiem miły dla oczu, fabularnie w większości porażająco powierzchowny i tendencyjny, ledwo ratujący się kilkoma mocniejszymi momentami. Mogło być dobrze, a wyszło, jak wyszło.

 

Autor: Rafał Piernikowski  

sobota, 31 maja 2025

Dni demonów. Peach Momoko.

 


Manga, japoński komiks – jak zwał tak zwał – cieszy się na świecie niesłabnącą popularnością. Nie znam statystyk, ale na oko u nas chyba większą niż superhero. Sam piszę o niej mało i mimo iż kupuje ją i czytam, to nie uważam się za speca w tej dziedzinie. Niemniej lubię tę kategorię i nie jestem w jej zakresie zupełnie laikiem. Czytam ją częściej od współczesnych komiksów Marvela, od których odbijam się ilekroć po coś sięgnę, a trzeba Wam wiedzieć, że jestem fanem autorów z Domu pomysłów, ale tych tworzących w latach 80. i 90.



Połączenie mangi z uniwersum Marvela wydało mi się jednak na tyle kuszące, że postanowiłem sięgnąć po bardzo ciekawie się zapowiadający komiks autorstwa kobiety podpisującej się pod swoimi pracami jako Peach Momoko. Nigdy nie czytałem jej prac, ale dostępne mi grafiki były zdecydowanie godne podziwu. Gdy wziąłem w ręce i przekartkowałem ogromny, piękknie wydany album „Dni Demonów”, utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że od strony plastycznej to najwyższa półka. W opowieściach obrazkowych liczy się jednak coś innego niż wybitna graficzna robota. Tu zdaje się jest pies pogrzebany, bo mimo iż narracyjnie to dobra rzecz, to fabuła pozostawia wiele do życzenia.



Przede wszystkim, szumne nazywanie tego, co dostałem „alternatywnym światem Marvela inspirowanym japońskim folklorem” jest dużym nadużyciem. Nie ma tu wielu śladów czegokolwiek z Domu Pomysłów, prócz imion i designu niektórych postaci. Na tym poziomie to zwykły skok na kasę. Historia jest całkowicie autonomiczna i dla mnie – mimo wszystko fana Marvela – nic tu się nie zgadza. Najfajniejszym elementem są faktycznie motywy przypełzłe z Japońskiego folkloru, ale stylizowana na japońską „bajkę magiczną” fabuła nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Według mnie dostałem pięknie namalowaną wydmuszkę. Generalnie zwyciężyły mnie świetne, różniące się momentami style rysunku i bajeczne komputerowe kolory, w najlepszych momentach imitujące delikatne akwarele. Nie było to wszystko jednak na tyle dobre, by usprawiedliwić miałkość fabularną. Jeśli więc w komiksie cenicie nie tylko rysunki, to tu nie macie czego szukać.



Zastanówmy się jednak chwilę. Mam 40 lat, najchętniej czytałbym oldskulowe frankofony i pojebane mangi dla dorosłych. Peach Momoko to jednak totalny mainstream dla współczesnych dzieciaków, mocno kochających popkulturę i tradycję Kraju Kwitnącej Wiśni. Prawdopodobnie więc mijam się z tym komiksem u podstaw. Choć jest mi z tym źle, „najbardziej mnie teraz wkurwia u młodzieży to, że już więcej do niej nie należę”. Nic jednak nie poradzę na swoje preferencje czytelnicze, odmienne od dzisiejszych nastolatków. Z drugiej strony piszę o komiksach dla dzieciaków do RYMSu i chyba umiem rozpoznać dobrą rzemieślniczą robotę. Może więc nie jest to do końca moja wina?

Catwoman. Rzymskie Wakacje. Loeb/Sale/Stewart

 


Złożony z sześciu zeszytów spin-off batmańskiego, halloweenowego cyklu autorstwa Loeba i Sale'a wjechał na sklepowe półki. „Catwoman: Rzymskie Wakacje” to historia wypadu Catwoman do Rzymu, umiejscowiona gdzieś między „Długim Halloween” i „Mrocznym zwycięstwem”. Od razu mówię: rzecz jest więcej niż dobra. Może nie wybitna fabularnie ze względu na pewne ograniczenia i nieco – że tak brzydko powiem – komiksowe uproszczenia, za to od strony graficznej zdecydowanie genialna.



Oczywiście nie będę na siłę polecał tego komiksu. Zaznaczę od razu: jeśli nie lubicie kobiet rysowanych przez Tima Sale'a, nie macie tu czego szukać. Owszem, to nie bat-porno, ale rysownik wycisnął duży potencjał zmysłowości i erotyki jaki tkwi w postaci naszej ulubionej kotki i sprawił, że jego Selina Kyle jest jedną z najgorętszych lasek w historii medium. Fabularnie, w najlepszych momentach (jak relacja Catwoman i Ridlera), jest lekko i z humorem. Mimo iż czasem Loeb uderzał w ciemniejsze, smutniejsze rejony życia bohaterki, to w gruncie rzeczy nastawcie się na niezobowiązującą rozrywkę z lekką nutką noirowej narracji.



Jak wskazuje tytuł tomiku, akcja dzieje się głównie w słonecznej Italii. Rzecz jednak nie udaje europejskiego komiksu czy kina, odnosi się raczej do klasycznych, hollywoodzkich produkcji; dajmy na to filmów z Audrey Hepburn, co podkreśla seria fantastycznych okładek nawiązująca do starych plakatów. Zresztą sam album to mistrzostwo designu i między innymi dlatego warto mieć ten komiks na półce. To zwyczajnie ładny przedmiot.



Kocham od razu rozpoznawalny cartoon Tima Sale’a, czemu dawałem wyraz już wiele razy. Na tym poziomie nic się nie zmieniło. Może odrobinę mniej tu mroku i grotechy, a więcej luzu i zjawiskowo pięknej Seliny, ale graficznie to bezsprzecznie najwyższa półka. Dodatkowo komiks kolorował nikt inny jak Dave Stewart, czyli najbardziej rozchwytywany kolorysta w branży. W tym albumie pokazuje rogi i ugruntowuje swoją niezachwianą pozycję absolutnego mistrza kolorów. Jako człowiek, który nie tworzy komiksów, jestem trochę zdezorientowany. Wyczytałem bowiem, że barwy zostały nałożone przy pomocy komputera, a w życiu bym tego nie stwierdził, jeśli miałbym kierować się efektem wykonanej pracy. Jest tu wiele warstw i cieni, sugerujących raczej ręczną, malarską robotę. To moi drodzy jednak cyfra, ale wykorzystana w iście mistrzowski sposób. Duet graficzny Sale & Stewart to więc zdecydowanie dream team, który już nigdy się nie powtórzy.



Muszę na koniec, z kronikarskiego obowiązku, zaznaczyć, że jestem zaskoczony pewnym elementem składowym. Mianowicie troszkę dziwi mnie forma wydania, inna od poprzednich części: tu jest grafika pod obwolutą, w poprzednich odsłonach było tylko quasi–płótno. Ten brak konsekwencji to jednak drobny szczegół, dzięki któremu upchnięto w polskim wydaniu dwie okładki. Sygnalizuję jedynie tym z Was jeszcze czekającym na zakup: bierzcie nowe wydania tego cyklu, niedługo będą wznowione. Wszystko wskazuje bowiem na to, że pod obwolutką znajdziecie wodotryski.

środa, 7 maja 2025

Ostatni Ronin. Tom 2. Nieznane lata.

 



Mam wrażenie, że pierwszy tom „Ostatniego Ronina” został u nas przyjęty dość chłodno. Prawdopodobnie chodzi o wielkie oczekiwania odbiorców i rozczarowanie fabułą. Przynajmniej dobrych komiksów o Żółwiach Ninja nie jest jednak wcale tak wiele, trzeba o tym pamiętać.

Pierwszy „Ostatni Ronin”, tom rozpoczynający wizjonerską i odważną (w założeniu) nową sagę w historii Żółwi Ninja, był fajny nie ze względu na walory literackie i narrację, a dzięki mądremu ogrywaniu wytartych klisz popkulturowego mitu z lat 90. Przyjemnie było znajdywać w tamtym tomiku echa Franka Millera i kreatywne podejście do zmurszałego materiału źródłowego.

„Nieznane lata” robią coś podobnego, ale tylko połowicznie. Co ciekawe, eksploatują też zupełnie inne rejony postapo, bo więcej tu „Mad Maxa” czy „Krwi bohaterów”. Rzecz rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Jedna to retrospekcja dotycząca Żółwia Michelangelo, który wędruje po świecie w poszukiwaniu zemsty na pewnym crime lordzie zwanym Robakiem Śmierci. Druga warstwa traktuje o nowej ekipie młodych Żółwi próbujących wybić się na ulicach zniszczonego Nowego Yorku. Podstępnie podsuwa się nam materiał, którego byśmy nawet nie dotknęli, gdyby nie retrospekcje, bo nowa czwórka Żółwi nie ma za grosz charyzmy słynnych protagonistów. Jak się domyślam, autorzy będą tym sposobem chcieli wepchnąć nam nowych bohaterów, w innych warunkach zupełnie byśmy ich olali. No ale nie męczmy już się nad tym, co nieudane w tym albumie, gdyż to opowieść o klasycznym Żółwiu stanowi najważniejszą część tego tomu.

Wątek o poszukiwaniu zemsty, w który wpasowany jest Michelangelo, cwanie ubrano w szaty kina kung-fu połączonego z historią drogi. Dzięki temu album wciąga się bezboleśnie, jeśli lubi się takie rejony rozrywki. Dodatkowo to generująca włosy na klacie opowieść o walce w klatkach na postapokaliptycznej Ukrainie. I wielka szkoda, że drugi poziom opowieści jest w kontekście mrocznych przygód Mikey'a tylko zapychaczem.

Wiem, może źle oczekiwać od czegoś takiego jak Żółwie Ninja dojrzałości fabularnej, mroku i krwawych rozpierduch, ale przecież to wszystko stało u zarania tej opowieści. Zinfantylizowano ją chwilę później. Miałem jednak to szczęście, że jako dzieciak czytałem prawdziwe komiksy o Turtlesach i nigdy już nie kupiłem ich innego oblicza, niż to zakorzenione w Marvelowym Daredevilu i kinie sztuk walki. Dlatego tak bardzo polubiłem jedynkę „Ostatniego Ronina”.

Obiecuję sobie, że będę zbierał tę serię dalej, bo jednak jak na razie więcej widzę w niej plusów niż minusów (bo przeważa wspomniana wcześniej historia zemsty), ale obawiam się brnięcia dalej w stronę infantylizacji i próby sprzedania nowych bohaterów-nastolatków komuś, kto już nastolatkiem dawno nie jest i ma inne czytelnicze potrzeby. Prawdopodobnie od przekonania się, jaki kierunek obiorą autorzy, dzieli nas jeden tom. Czekamy.

wtorek, 6 maja 2025

Nightwing. Czas Tytanów. Tom 3

 




 Czyżby przyszła pora na krytykanckie żniwa? Z uporem maniaka czekałem tylko, aby móc się przysrać do bardzo udanej serii. Do trzech razy sztuka, skoro pierwszy tom zwalił mnie z nóg, a drugi przytrzymał za ramiona przynajmniej w pozycji lekko przykucniętej, na następny powinienem już móc patrzeć z góry. Tendencja spadkowa ma bowiem w zwyczaju przyspieszać, a w przypadku fabuły bezpośrednio podejmującej wątki po wielkim, superbohaterskim evencie jakość powinna zaryć w podłoże z kilotonowym impetem, prawda?

„Nightwing. Czas Tytanów. Tom 3” niemalże groził mi perspektywą konieczności zaznajomienia się z „Mrocznym Kryzysem”, a moja naturalnie buntownicza natura przykazała wziąć forsujących kompletyzm fabularny włodarzy DC pod włos i wyszedłem na tym całkiem nieźle. Wobec tego od razu zaznaczam: nie musicie wydawać tracących na wartości cebulionów na inne komiksy, by kontynuować serię autorstwa Toma Taylora. Trochę obecnej draki wynika z odwaleń dokonanych w ramach innych tytułów, ale tego kontekstu skutecznie doszukacie się na zasadzie domysłów napędzanych drobnymi dawkami ekspozycji. To zdecydowanie plus, choć niestety tylko w kategorii skutecznych rozwiązań problemów, które mogły w ogóle nie zaistnieć. Dzieje Dicka Graysona powinny zostać wątkowo hermetyczne.

Ku mojemu zaskoczeniu tom otwiera bezpośrednia kontynuacja najbardziej bzdurnego (choć miłego w odbiorze) fragmentu poprzedniego zbioru, czyli afery z fanbojującym Nighwinga impem z piątego wymiaru i biedną dziewczynką, co to jej ojciec duszę z demonami przehandlował. W efekcie pięknolicy akrobata wpierdziela się do piekła z misją ratowania małolaty i cel ten osiąga, przynajmniej częściowo, z wykorzystaniem biurokratycznych kruczków. Prosta historia z udziałem większej ilości peleryniarzy, ale szturchnięta kijem oryginalnego podejścia i humoru na tyle trafnie, że smród wtórności się z niej nie wydziela.

Potem jest lepiej, a jeszcze później robi się gorzej. Niestety to „jeszcze później” objętościowo gniecie fajniejsze fragmenty. Taylor wpierw wzbudził moją nadzieję street-levelową eskapadą w towarzystwie Baśki Gordon. Trącało to nawet szansą na powrót do klimatu pierwszego tomu i eksploatacją największej zalety całego runu, czyli jednej z najbardziej naturalnych i nietoksycznych relacji romantycznych w historii całego superbohaterstwa ever. Zamiast brnąć w kierunku tak łatwo osiągalnego sukcesu, Taylor musiał jednak (za nakazem szefostwa jak mniemam) wrócić do kwestii marynistycznych tajemnic Blüdhaven i zrobić z Dicka etatowego pirata na usługach swojej byłej. Fajnie poszerza się tu lore miasta, chemia między bohaterami jest napisana świetnie, niby nie ma na co narzekać. Mimo to nie byłem w stanie się tą historią przejąć, jej klimatyczne oderwanie od reszty runu wymiotło mi z czaszki sporo nagromadzonego wcześniej zachwytu. Poza główną osią scenariusza są też ścieżki poboczne, mniej istotne, ale nie zgłębiam ich, bo na ostateczne odczucia nie miały u mnie żadnego wpływu.

Wspomniany przed chwilą highlight tomu miażdży też wizualnie. Bruno Redondo na wiecznym propsie, nawet jeśli zwykle nie lubię sterylnego, trykociarskiego rysowania. Facet jest mistrzem języka komiksu, a i pojedyncze ilustracje traktuje z pietyzmem czyniącym z nich małe, pop-artowe perełki. Tym razem w ramach popisu walnął cały rozdział z oczu Nightwinga i choć pewnie nie jest to totalne nowatorstwo, to w rękach innego rysownika taki zabieg pewnie by się nie udał. Tu było efektowne i efektywne zarazem, choć ujęta z bocznej kamery sekwencja z tomu pierwszego nadal wypada lepiej. Sporo tu też, między innymi, ilustracji od Travisa Moore i Stephena Byrne na poziomie zadowalającym, przy czym pierwszy nieco wyróżnia się bardziej charakterystycznym stylem, ale obaj fajerwerkami po oczach nie walą. Dobra robota i tyle.

Bardzo porządne superhero moi drodzy. Sporo niewykorzystanego potencjału napoczętego zarówno w częściach poprzednich, jak i nawet w ramach tego albumu, ale totalnie przysrać się jednak nie mogę. W ogólnym rozrachunku mogło być gorzej. Ba, wręcz spodziewałem się, że będzie gorzej i w przypadku każdej innej serii tak pozytywne zaskoczenie byłoby powodem do radości, a tu ostatecznie troszkę mi smutno. Choć drugi tom nie doskoczył do powalającej jakości pierwszego, to nadal rozstawiał gatunkową konkurencję po kątach. Trójeczka za to, co przyznaję z żalem, staje w jednym rzędzie z kolegami uparcie unikającymi wychodzenia przed szereg miałkiej bylejakości. Gdyby nie talent Toma Taylora, byłby to paździerz, a tak mamy tylko prezentację niższej formy od twórcy słusznie wzbudzającego większe oczekiwania. Do końca jego runu został nam już chyba tylko jeden zbiór i nie mogę powiedzieć, bym wiązał z nim szczególnie wielkie nadzieje.

Autor: Rafał Piernikowski